Wróciliśmy po przerwie świątecznej do treningów z ekipą Natalii Rybarczyk. Pierwszy tydzień był masakryczny, znów trzeba się przyzwyczaić do wczesnego wstawania, ale w porównaniu do tego co kiedyś było wielką niewiadomą dziś… nią nie jest? 🤔
Po dość trudnych testach sprawnościowych „numer 2” zakwasiliśmy nasze ciała na cały tydzień, tak, że wstając z łóżka zastanawiałem się jak ja za chwilę zrobię choćby jeden przysiad, ale wystarczy zacząć, a jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – wszystko znika. Treningi są dobrze przemyślane, każde ćwiczenia są praktycznie na inne partie mięśni, codziennie jest inaczej, a najtrudniejsze dwa to chyba „Unitarka” i „Pluton egzekucyjny”. Kiedy na jednym z tych treningów obok mnie stała koleżanka Basia, która dla mnie jest totalnym hardkorem, wraz z Kasią porozumiewawczym wzrokiem oddaliśmy jej uznanie. Mam wrażenie, że mój rozpaczliwy styl dodawał jej dodatkowej energii, bo kiedy komentowałem, że umieram, ona tylko lekko się uśmiechała 😉. Z żołnierską dyscypliną wykonuje każde jedno powtórzenie. Dla mnie nie do zrobienia. Jeszcze.
Ale spokojnie, spokojnie…
Zgodnie z postanowieniami w tym roku spięliśmy trochę dupkę i robimy coś poza porannymi treningami, co prawda nie poszliśmy jeszcze na basen (zgodnie z założeniami), ale biegamy, rozciągamy się i chodzimy na łyżwy. Dziś puknęliśmy piątaka na sen:
także… tak, chwalę się tym, bo po co innego miałbym to wklejać? Ale trzeba uważać, biegliśmy spokojnym tempem, pada śnieg, więc momentami było zabawnie. Coś czuję, że w tym roku wystartujemy w półmaratonie… chyba. Albo chociaż w maratonie. Chyba powinienem napisać odwrotnie, ale nieważne. Tak sobie myślę… to jest do zrobienia. I krótko po tym przypominam sobie jak się czułem po tym dystansie tych kilka lat temu… kiedy płakałem, że już nie chcę być maratończykiem i nigdy w życiu tego nie powtórzę…
No dobra, jeśli Kasia mnie namówi, to ja to zrobię. Ale musi biec ze mną. Z plecakiem. Albo jakąś inną formą obciążenia.